Na początku kwietnia i aż do połowy maja 1910 r. cała ludzkość była ogarnięta strachem.
Jedni kupowali maski przeciwgazowe, drudzy tabletki przeciwdziałające temu zjawisku,  natomiast większość im była bardziej przerażona, tym więcej opowiadała, jak to wszyscy zginiemy i ludzie i zwierzęta, że nie tylko nic nie poczujemy, ale nawet nie będziemy wiedzieć o swoim zgonie.
Śmierć ma nastąpić szybciej niż od uderzenia pioruna i wypełni się wtedy przepowiednia biblijna o końcu świata. Albowiem spójrzcie w niebo! Ona znowu nadlatuje, tylko tym razem sięgnie nas swoim pierścieniem, a imię jej Kometa Halleya!


W tym samym czasie w pięknym i spokojnym Krakowie, wieczorami tłumy mieszkańców zaopatrzone w lornetki i lunety własnego wyrobu, podążały na Błonia i tam, ze specjalnie przygotowanego miejsca widokowego, obserwowali złowróżbną kometę. Pogodzeni ze swoim losem zastanawiali się nad jej kształtem, złorzeczyli nad tym, iż wcale nie jest podobna to tych komet umieszczanych nad szopką betlejemską, a raczej jakiś taki dziwny znikający stożek z zaokrągloną głowicą. Krakowscy złodziejaszki zastanawiali się natomiast, któremu zagapionemu w niebo warto wleźć do kieszeni,  a andrusy nawoływali wszystkich do nic nie robienia, ponieważ  "kometa machnie ogonem i wszystko diabli wezmą". Ponoć w 1911 r. z tego względu był duży przyrost demograficzny...
Prasa krakowska rzetelnie tłumaczyła, że powodów do strachu nie ma i śmiała się z zabobonów.

"Zbliżający się do naszej ziemi kometa Halley’a budzi popłoch zabobonny nawet w niektórych zakątkach tak bardzo oświeconej Europy, naprzykład na Węgrzech, gdzie mieszkańcy pewnej wsi, sądząc, że w nocy nastąpi zderzenie się komety z ziemią i koniec świata, urządzili sobie ostatnią ucztę i zjedli lub wypili wszystkie rozporządzalne zapasy. Gruntowniej załatwiają tę sprawę niektóre wioski w Dalmacyi, gdzie chłopi za bezcen sprzedają swoje posiadłości wobec niedalekiego końca świata. 
Władza wydała w tej sprawie okólnik, wzywający i nauczycieli, ażeby odpowiednio pouczali  ludność. 
Już słynny badacz przyrody i filozof grecki Arystoteles przyczynił się mimo woli do zabobonnego strachu przed kometami. Dowodził on, że komety są gazami które powstają na bagnach lub w  podziemnych grotach, unosząc się zaś w powietrzu, płoną pędzone wiatrami, aż wreszcie gasną. Ten opis powstawania komet i ginięcia ich wywoływał w wyobraźni ludzkiej mimowolny strach, a trzeba dodać, że Arystoteles powagą nie tylko w starożytności, ale jeszcze i w średnich wiekach.

Prawdziwy popłoch wywołał znakomity astrolog; i matematyk Edmund Halley. który odkrył kometę, ochrzczoną po wieczne czasy jego nazwiskiem. Halley udowodnił, że ta kometa wraca peryodycznie w okolice ziemi, co się powtarzało w latach 1456, 1531, 1607 i 1682.
To prawo okresowego powrotu chciał Halley (żył od r. 1656 do 1742) zastosować także do innych komet, a zwłaszcza do komety z roku 1680. W toku swoich obliczeń, tym razem dowolnych, doszedł do wyniku, że kometa z roku 1680 widzialna była dla mieszkańców ziemi w r. 2349 przed Chrystusem. A ponieważ historycy ówcześni twierdzili, że w tym roku był biblijny potop, więc Halley pojawienie się komety i potop ujął w związek przyczynowy. Halley oświadczył: „Zderzenie się komety z naszą ziemią nie jest wcale niemożliwem. Oby nas Bóg od tego uchronił; ażeby świat znowu nie stał się chaosem. Powiadam to nawiasowo."
Ale tę nawiasową uwagę zużytkował dobry matematyk i pastor William Whiston, który napisał w r. 1711 broszurę p. t. „The cause of the deluge demonstrated“ — „Udowodniona przyczyna potopu". W broszurze tej dodał Whiston uwagę, że kometa spowoduje trzęsienie ziemi, którą potem spali w swoim ogniu. 
Broszura ta wywołała popłoch w całej Anglii i utkwiła na długie lata w pamięci ludności. Nawet sceptyczni Paryżanie mieli ogromny respekt przed kometami. Gdy na wiosnę 1773 roku uczony Lalande miał w Akademii wygłosić wykład o kometach, sama wiadomość o tym wykładzie przeraziła ludność paryską. Pierwszym skutkiem były poronienia i gwałtowne zgony ze strachu. Czekano ze zgrozą na dzień 12 maja, w którym pojawić się miał kometa i dopiero gdy fatalna data minęła bez katastrofy, zaczęły się umysły powoli uspokajać. 


Znakomity lekarz i astronom berneński, Olbers, uczynił uwagę, że kometa Bieli z końcem października 1832 r. zbliży się do linii obiegu ziemi — a nie do samej ziemi, od której kometa owa będzie w owej porze oddalona o 80 milionów kilometrów. Gazety ówczesne ogłosiły po prostu, że kometa spotka się z ziemią i wywołały ogromny popłoch. Tragiczne wprost skutki wywołała marna broszura o końcu świata. Były profesor uniwersytetu w Gracu, dr Rudolf Falb, znany prorok katastrof meteorologicznych, zapowiedział w r. 1899 odczyt o „spadających gwiazdach". Po tym odczycie rozeszła się pogłoska, że ma nastąpić zderzenie się ziemi z Leonidami. Ludność wiejska zaniepokoiła się, ale duchowni i nauczyciele zdołali jej wytłumaczyć bezpodstawność wszelkich obaw, które podsycała jakaś obskurna broszura o końcu świata. Tytuł jej brzmiał: „Koniec świata dnia 13 listopada 1899 r. według prof. Rudolfa Falba“. Oczywiście nazwisko Falba zostało nadużyte bez jego wiedzy.

Broszura, jak wspomnieliśmy, wywołała w Niemczech niewielkie skutki, ale przetłumaczona na  język rosyjski i ruski stała się przyczyną tragicznych zajść. Gdy pośród ciemnej masy chłopów i robotników ruskich rozeszła się wieść, że dnia 13 listopada pomiędzy godz. 2 a 3 po północy nastąpi koniec świata, robotnicy w gubernii charkowskiej opuszczali gromadnie fabryki i czem prędzej wracali do swoich wsi, ażeby umrzeć na ojczystej ziemi. Były wypadki, że grupy ludzi popełniały razem samobójstwo, ażeby nie widzieć katastrofy. 
Zderzenie się ziemi z kometą wyzyskane zostało przez autorów powieści fantastyczno-naukowych. Z dawnych pisał o tem Juliusz Verne, który przypuścił, że kometa jest ciałem stałem i że dotknąwszy ziemi, oderwie część jej powierzchni z brzegu morza Śródziemnego, przyczem uniesie w przestwory gromadę ludzi.

 Z najnowszych autorów podjął ten temat głośny powieściopisarz Wells w książce swojej p. t. „W czasie komety'". Dodajmy, że było to w czasie wojny pomiędzy Anglią i Francyą z jednej, a Niemcami z drugiej strony. Wells pisał, że przez osobliwą sprzeczność zjawisko to nie wpłynęło na stworzenia żyjące w wodzie. Dowodem tego były losy łodzi podwodnej, której załoga nie odczuła żadnych skutków spotkania się komety z ziemią. Ostatecznie ziemia obudziła się pośród atmosfery, oczyszczonej ogonem komety. Ale tylko w książce Wellsa."
"Nowa Reforma"

Kometa przeszła nad Krakowem niezauważalnie, oprócz straconego honoru, cnoty i portfeli nie straciło się nic.
Wyjątkiem może być śmierć Teodora Talowskiego 1 maja 1910 r., który może i nie przewidział swojej śmierci tak jak Mark Twain, ale z pewnością był o wiele większą od komety Halleya gwiazdą na niebie polskich architektów przełomu XIX i XX w.

W oparciu o "Nową Reformę", "Kogucik" i książkę Stanisława Broniewskiego "Igraszki z czasem".

P.S. Alfabet prasowy będzie za tydzień -  brak ciekawych wiadomości z ubiegłego tygodnia.