Jednopiętrowy dom z szerokim jak brama podmiejskiej karczmy zajazdem. Dolnych Młynów 3.
"Cukry. Owoce. Nabiał. Edward Moll."
Sklep istniał od końca lat 20-tych. Nazywany był wcześniej "Sklepem Towarów Kolonialnych". Wyobraźnia człowieka marzącego i wymyślającego nigdy nie wygra ze wspomnieniami rzeczywistymi pisarza.
Oddaje głos Joannie Olczak-Ronikier
"Ten slepik, istniejący od roku 1927, był platońską ideą podobnych sklepików. Mieścił się parę kroków od swojej konkurentki, pani Mazgajewskiej (...)
Ale każdy, kto trafił do Mola, pozostawał mu wierny na zawsze. Już wystawa we frontowym oknie na parterze zapowiadała rustykalną ucztę: z ogromnego wiklinowego kosza wysypywały się niezliczone bułeczki, kajzerki, plecionki, rogaliki, obsypane makiem albo czarnuszką, sztangle i obwarzanki z krysztalikami soli na grzbiecie. Obok, w białym płótnie leżał rozkrojony na pół, wilgotny biały ser. A w glinianej misie piramida złotoróżowych jabłek.
Do kupna zachęcały tekturki, na których ktoś kopiowym ołówkiem napisał: "wspaniałe jabłka, świeże bułki, pyszny ser".
Wnętrze sklepu było niby takie same jak u Mazgajewskiej, ale o wiele bardziej luksusowa. Ciemnawa niewielka przestrzeń. Po prawej stronie od wejścia skrzynki z jarzynami i owocami. Na ścianie usytuowanej naprzeciwko lady beczki z kiszoną kapustą i ogórkami, półki a na nich w szklanych słojach kasze najrozmaitszych gatunków, fasola, groch, marynaty.
W glinianych garnkach powidło śliwkowe, obok butelki z zakiszonym barszczem czerwonym i białym, soki owocowe, wieńce suszonych grzybów, prawdziwków i podgrzybków. Stojąc pod ladą, widziało się po lewej stronie ścianę zastawioną aż pod sufit wiązkami drewna opałowego. W ścianie mieściło się wejście do tajemniczych izb, gdzie znikali czasem właściciele, wynosząc kolejne sterty produktów. Ale najważniejszy był front. Czyli dębowa lada, zza której obsługiwał gości pan Mol.
Za plecami miał typową dla ówczesnych sklepów kolonialnych aptek czy czy drogerii solidną dębową konstrukcję złożoną z szuflad i szufladek, półek i półeczek, oszklonych szaf i szafeczek. Tam ukrywały się te wszystkie tajemnicze "towary kolonialne": pieprz, wanilia cynamon, rodzynki, migdały."
Były jeszcze puszki z herbatą i kawą, cukierki z cukru farbki i krochmalu, mistyczny Chińczyk i życzliwy Pan Mol, o którym więcej możecie przeczytać w książce pani Joanny "Wtedy. O powojennym Krakowie", którą serdecznie polecam. Dla miłośników dawnego Krakowa lektura obowiązkowa!
Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Muzeum Historii Fotografii.
7 Komentarze
Trafiłam przez przypadek, ale na pewno zostanę na dłużej. Od dziecka mieszkam w okolicy Krakowa, a czuję, że nie odkryłam jego magicznych zakamarków, dlatego nadrabiam zaległości i czekam na więcej! :)
OdpowiedzUsuńMiejsce z duszą. :-) Skojarzyło mi się ze sklepami kolonialnymi typowymi dla XIX wieku, jak w "Lalce" Prusa albo w "Sklepach cynamonowych" Brunona Schulza. Na pewno zajrzę do książki "Wtedy. O powojennym Krakowie", zwłaszcza że uwielbiam "W ogrodzie pamięci" tej samej autorki. Pozdrawiam. :-)
OdpowiedzUsuńDzień dobry.
OdpowiedzUsuńArtykuł sympatyczny i faktycznie budzi nostalgię. Taką pozytywną, z lekkim uśmiechem. Nigdy nie widziałam sklepu pana Mola, ale już potrafię go sobie wyobrazić. Nie wiem skąd bierze pani zdjęcia, ale ich pani zazdroszczę:)
Pozdrawiam
Świetnie zobaczyć jak to kiedyś wyglądało :) Również uwielbiam Kraków oraz spacerować długimi godzinami po mieście ;) Z pewnością będę zaglądać tutaj częściej, pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuńMój Ty Boże.Mieszkałem w kamienicy naprzeciwko (tam gdzie bar Górnik).Pan Mol miał jak sam je nazywał "czokoladki".Krojone w kostki i zawijane to było w kolorowe złotka.
OdpowiedzUsuńCzęsto chadzałem do Mola. Atmosfera niepowtarzalna, do tego zawsze z p. Molem rozmawiałem. Później też chętnie tam przychodziłem. Sklep prowadziła jedna pani (nie pamiętam nazwiska), ale wystrój wnętrza był nadal taki sam, co zachęcało mnie do wizyt. Kiedyś wybierając się tam,nie mogłem sklepiku znaleźć i nie wiedziałem, co się stało. Dopiero po dłuższej chwili skonstatowałem, iż w dawnym sklepie p. Mola jest teraz "Kolporter", a za ladą siedziała ta sama pani. Powiedziałem jej, że p. Mol się w grobie przewraca dookoła własnej osi. Przeraziło mnie, że nie zdawała sobie z tego sprawy i usiłowała mi wytłumaczyć, że mordując kawałek historii Krakowa zrobiła dobrą rzecz
OdpowiedzUsuńUrocze miejsce, jedyne w swoim rodzaju. Razem z żoną, jeszcze jako narzeczeni, chodziliśmy tam po pieczywo (i coś do niego, oczywiście). Do łez ze śmiechu doprowadziło nas kiedyś, gdy obok karteczek typu: "świeże bułki", "świeże jajka", odczytaliśmy taką: "świeże donaldy". PW
OdpowiedzUsuń